You are currently viewing <strong>Janusz Sokołowski – Jerzwałdzka ballada</strong>

Janusz Sokołowski – Jerzwałdzka ballada

reportaż radiowy Wojciecha Ogrodzińskiego z roku 1979.

Bohaterem reportażu jest Janusz Sokołowski, leśnik i satyryk, który zamieszkał w Jerzwałdzie w roku 1978.

Oto ten reportaż

Uzupełniając reportaż radiowy oto Wspomnienie o Januszu Sokołowskim kolegi i przyjaciela z lat szkolnych i okresu wczesnej dorosłości Andrzeja Tomaszewskiego.

Znałem w życiu dwóch ludzi o nazwisku Sokołowski. Obaj oni wraz z moim ojcem wywarli największy wpływ na mój światopogląd, umiejętności, a zwłaszcza na ukształtowanie mego kręgosłupa etyczno-moralnego. I mimo że, w sensie części ciała, miewałem ostatnio kłopoty z kręgosłupem, to ten niematerialny kręgosłup wytrwał do dziś i ma się dobrze.

Jednym z wspomnianych ludzi był Janusz Sokołowski, którego poznałem jesienią 1966r.
na treningu w Spółdzielczym Klubie Sportowym „Warszawianka”. „Mieliśmy wtedy po 16lat”
(słowa popularnej w latach 50. ubiegłego wieku piosenki włoskiej), byliśmy młodzi, naiwni, ufni w dobro tego świata, pełni zwariowanych pomysłów, zdrowi, sprawni fizycznie
i umysłowo, ambitni, trudni do okiełznania przez rodziców, nauczycieli, trenerów.
Trenowaliśmy w grupie trenera Jana Starościńskiego, obaj początkowo skok o tyczce, między innymi dlatego, żeby klub nie tracił w tej dyscyplinie punktów w międzyklubowych zawodach II ligi lekkoatletycznej. Wcześniej nikt z „Warszawianki” w tej konkurencji nie występował. Janusz skakał lepiej ode mnie o 20-30 cm. Miał lepsze warunki fizyczne, był wyższy o kilka cm i przede wszystkim miał długie ręce. To dawało przewagę przy odbiciu.

Warto podkreślić, że skakaliśmy wtedy o tyczce metalowej, te z fiberglasu od niedawna dopiero zaczęły być stosowane, były drogie i klubu naszego nie było stać na takie tyczki.
Z tego względu nasze najlepsze wyniki na poziomie 3,60 i 3,40 m nie były aż tak marne, zważywszy fakt, że ówczesny rekord Polski o tyczce metalowej należący do Zenona Ważnego wynosił 4,51m, a o tyczce z włókna szklanego jako pierwszy z Polaków pokonał wysokość 5 m, co za zbieg okoliczności, niejaki Włodzimierz Sokołowski, który skoczył 5,02 m , ale nie był spokrewniony z bohaterem moich wspomnień.

Janusz w skoku o tyczce mógłby skakać znacznie wyżej. Miał propozycję przejścia do „Skry” Warszawa od trenera, który zebrał silną grupę tyczkarzy skaczących na tyczkach elastycznych z włókna szklanego znacznie powyżej 4 m . Ale nie zdecydował się przejść.
Dla klubu ważne wtedy było, że wystawiając nas do startu w zawodach ligi lekkoatletycznej
zdobywaliśmy 3 punkty, nawet jeśli to były dwa ostatnie miejsca w tej konkurencji. Ja jako ostatni ratowałem 1 punkt, Janusz przedostatni – 2 punkty.
Bywało, że wystawiano nas również w skoku wzwyż. Janusz skakał przedziwną techniką, niestosowaną przez nikogo, tzw. stylem „końskim”. Rozbieg brał prostopadle do skoczni
i atakował poprzeczkę nogami do przodu. Tym sposobem udało mu się skoczyć 1,85 m .
Trzeba było mieć bardzo silne mięśnie brzucha, by w tak krótkim czasie, w jakim trwa skok dociągnąć nogę odbijającą do atakującej, obydwoma nogami skierowanymi do przodu przelecieć nad poprzeczką i spaść na nogi na zeskok. Myślę, że niewielu skoczkom tym sposobem udałoby się tyle skoczyć.

Prócz tego, że „łataliśmy obaj dziury” w tych dyscyplinach, w których klub nie miał zawodników, każdy z nas miał swoją specjalizację. Janusz skakał w dal niespełna 7 m, a ja w trójskoku i w tych konkurencjach zajmowaliśmy miejsca wyższe niż ostatnie, co również przysparzało punktów klubowi. Ponieważ skakaliśmy praktycznie we wszystkich rodzajach skoków lekkoatletycznych, koledzy klubowi wymyślili dla nas przezwisko „sprężynki”.
Trenowaliśmy w SKS „Warszawianka” do 1971 roku. Jeździliśmy na obozy kondycyjne, leczyliśmy kontuzje, a treningi traktowaliśmy zabawowo, choć na niejednym ciężko pracowaliśmy, wylewając ostatnie poty.

Treningi i obozy sportowe były dla nas, a myślę że i dla naszych koleżanek, i kolegów klubowych atrakcyjne, pełne „zgrywów” i śmiechu, a w tym , by stworzyć taką atmosferę mieliśmy niemałe zasługi.
Wtedy też uczyłem się od Janusza gry na gitarze, ale daleko mi było do poziomu umiejętności, który on prezentował. Wspólnie śpiewaliśmy na głosy i graliśmy również
na harmonijkach ustnych (jedną z harmonijek, którą podarował mi Janusz mam do dziś).
To przysparzało zawodnikom i trenerom rozrywki, zwłaszcza podczas wyczerpujących obozów kondycyjnych, a i nam wspólne, i indywidualne Janusza występy muzyczne dawały satysfakcję, choć nie był to główny nurt naszej działalności.
Uczyliśmy się przecież, w 1968 r. zdaliśmy maturę i dostaliśmy się na studia. Każdy z nas
na inny kierunek i na inną uczelnię. Janusz studiował na Wydziale Leśnictwa SGGW
w Warszawie, przemianowaną później na Akademię Rolniczą, a ja wybrałem Wydział Geologii Uniwersytetu Warszawskiego.

Gdy sport zaczął kolidować z naszymi zajęciami na uczelni, a w klubie wymagano od nas coraz częstszego przychodzenia na treningi, nakładano coraz większe obciążenia treningowe i rosła presja na „robienie wyników”, przyszedł czas na rozstanie się ze sportem. Kiedy uprawianie lekkoatletyki zaczęło przybierać formy sportu zawodowego i gdy zaczęło brakować czasu na inne rodzaje działalności, i innego typu potrzeby duchowe czy materialne, kiedy sport przestawał być rozrywką, zabawą, spotkaniem towarzyskim, trzeba było z niego zrezygnować. Obaj wiedzieliśmy, że z tego chleba mieć nie będziemy, warunki fizyczne nie bardzo nas predestynowały do tego, by być mistrzami, a jedynie zawodnicy czołówki krajowej mogli ze sportu czerpać jakieś profity.
Janusz jeszcze przez kilka miesięcy próbował swoich sił w rugby w warszawskim klubie „Skra”. Nabawił się urazu barku, ale lubił sprawdzać się w różnego rodzaju sportach, także tych, do których nie miał predyspozycji fizycznych.

Będąc ratownikiem podczas wakacji studenckich w ośrodku wypoczynkowym
w Pomiechówku nad Wkrą spotkał młodego chłopaka, który boksował w kategorii juniorów
w jednym z warszawskich klubów. Janusz z nim „sparował”, tak nazywa się walkę treningową i w takiej sfingowanej walce „na niby”, Janusz zbytnio nie odstawał. Jak wcześniej stwierdziłem, miał długi zasięg ramion, był skoncentrowany i gotowy przy nadarzającej się okazji na szybką reakcję. Wspominał, że kiedyś w czasach kieleckich zanim przeprowadził się do Warszawy, ktoś z rodziny, czy może kolega uczył go podstaw boksu.

Sportowo i sprawnościowo uzdolniony był jak mało kto.
Bardzo dobrze pływał, zwłaszcza na dłuższe dystanse. W stylu klasycznym („żabka”) reprezentował SGGW AR w zawodach międzyuczelnianych. Ukończył kurs ratownika i znał się na ratowaniu ludzi. Opowiadał, że egzaminy to nie były przelewki i niektóre konkurencje wielu sprawiały kłopot, jemu podobno nie. Z jego umiejętnościami pływania i ratowania ludzi wiążą się dwa moje nie dość wyraźne wspomnienia.
Byłem świadkiem pierwszego zdarzenia, które miało miejsce na obozie sportowym
w Ostródzie w 1968r. w sierpniu. Ten sierpień utrwalił mi się w pamięci również dlatego, że wtedy właśnie nastąpiła tzw. interwencja wojskowa wojsk Układu Warszawskiego
w Czechosłowacji, a w rzeczywistości najazd sił zbrojnych obcych państw na Czechosłowację, żeby stłumić zarzewie rewolucji i chęć oderwania się tego kraju od obozu socjalistycznego.
Przelatywały wówczas nad Ostródą eskadry samolotów wojskowych w kierunku południowym, czyniąc przez dłuższy czas duży hałas. Po treningach po południu chodziliśmy nad jezioro kąpać się, pływać, grać w siatkówkę, tj. relaksować się. Wybieraliśmy się tam dużą grupą zawodników reprezentujących różne dyscypliny lekkiej atletyki i trenujących
u różnych trenerów. Nad jeziorem było miejsce wydzielone do pływania otoczone pomostem. Tam często zbieraliśmy się i dla „hecy” wpychaliśmy się wzajemnie do wody. Ktoś zepchnął chłopaka, który nie umiał pływać. Janusz wskoczył do wody, ktoś jeszcze mu do pomocy
i uratowali tonącego, ciężko przerażonego młodego człowieka. Widziałem to na własne oczy, ale czy ktoś jeszcze spośród świadków ten wypadek pamięta, oprócz mnie? Może niedoszły topielec.

O innym przypadku, kiedy udzielał pomocy na morzu z dobrym skutkiem, Janusz opowiedział mi sam. To było na początku lat siedemdziesiątych. Wybrał się na Hel
z zamiarem przejścia go wzdłuż plaż po stronie otwartego morza. Po drodze w jednym
z plażowych kurortów półwyspu zobaczył zrozpaczoną matkę, w pobliżu nie było ratowników.
Kobieta błagała ludzi, by ratowali jej synka, którego na materacu fala uniosła daleko w morze. Janusz popłynął za nim i przyholował chłopca do brzegu. Nie wiem, czy ktoś mu za to podziękował? Wtedy nie przyznawano nagród w konkursie „Bohaterowie są wśród nas”, ale za tą akcję ratowniczą niewątpliwie na taki tytuł zasłużył.

Dodaj komentarz