You are currently viewing <strong></em>Zbigniew Nienacki – „Z dzienników”</strong></em>

Zbigniew Nienacki – „Z dzienników”

Zbigniew Nienacki kupił swój dom w Jerzwałdzie w 1967 roku. Jego przeprowadzka na wieś wiąże się z przeżyciami, którymi podzielił się dwa lata później z czytelnikami “Odgłosów”.

„Z dzienników” część 1

20 maja 1967 r.

„Mężczyźni mają ciemne garnitury i są w białych koszulach z krawatami, twarze ogorzałe, ale czoła nie  przyjemnie białe, jak to u chłopów. Kobiety w odświętnych, choć staromodnych sukienkach, wciąż obciągające je na kolanach, bo nie nawykły siedzieć w fotelach, gdzie tyłek zapada się głęboko, a kolana idą w górę aż pod brodę. Tylko moja żona nieprzyzwoicie odsłania kolana za co gromię ją spojrzeniami, ale chyba nic na to nie może poradzić; nosi za krótką spódnicę. Zresztą, całą moją uwagę w gruncie rzeczy pochłania teczka, którą sztywno trzymam na kolanach. Dookoła mnie wszyscy zdają się rozumieć, dlaczego trzymam ją tak sztywno i z powagą na twarzy, i że leży, a właściwie stoi ona na moich kolanach; gdybym odłożył ją na bok, postawił na przykład obok fotela, uważano by mnie za lekkoducha i nicponia. Już za tydzień, cała wieś — jak sądzę — mówiłaby o mnie z lekką przekpinką lub z wyraźnym brakiem szacunku. Uważano by m nie za wariata. Każdy czułby się w obowiązku okpić mnie, oszukać, nabrać lub zgoła dworować sobie ze mnie. Albowiem w tej teczce są pieniądze. Duże pieniądze. Zarobione — jak mówiłem — ciężką, wieloletnią pracą, zdobyte kosztem wielu wyrzeczeń. Więc, jeśli prawdą jest, że zawarty jest w nich mój pot, powstały one z mego znoju i utrudzenia, to właśnie tak sztywno będę trzymał tę teczkę na swoich kolanach, obejmując ją dwoma rękami jakby w lęku, że za chwilę zmieni się w ptaka, który odleci przez półotwarte okno, w majowe rozkwitające bzy. Rozumiem to, ba nawet czuję podobnie i palcami mocno ściskam tę teczkę. A dotyk chropawej skóry i świadomość, co ona kryje, budzi we mnie chwilami przyśpieszony rytm serca, powoduje nieznane mi dotąd uczucie wewnętrznego drżenia i napięcia. Nigdy przecież nie trzymałem w ręku aż tyle pieniędzy, i to własnych. No, część jest pożyczona, ale to nie ważne, za rok będę je musiał zwrócić ZAIKS owi, temu wielkiemu pocieszycielowi pisarzy. Pieniądze? No cóż, chyba zawsze je lekceważyłem, szastałem nimi na lewo i prawo, zaspokajałem nimi swoje zachcianki. Ale w tej chwili jest inaczej.

Bo może wtedy miałem małe pieniądze, a teraz duże? Zupełnie inaczej człowiek myśli o pieniądzach jak ma w kieszeni tysiąc złotych, a inaczej, gdy ma na przykład, sto tysięcy. Powinienem to jakoś subtelniej i precyzyjniej wyrazić, od te go jestem pisarzem i za to mi przecież płacą, ale me mam na to zupełnie ochoty To przecież mój intymny dziennik. Nie będę się tu zgrywał. Z Chojen pochodzę i tak samo jak B. lubię knajacki język. Tylko, że każdy powinien znać swoje miejsce w literaturze; ja jestem od trochę innej roboty, chociaż mamy niby ten sam fach. Wiadomo, jaki się frez daje, takie się ma wióry.  Jemu płacą za co innego.  I mnie za co innego, ale fach ten sam. Więc zapewne kiedyś ładnie tę scenkę odrobię w jakiejś książce, ale tak naprawdę to mam ochotę napisać: „Ludzie. Różne cycofany miałom na swoich kolanach, ale dopiero jak bańdoch forsy trzymałem, zrobiłem się miękki w nogach”.

A oni nic. Tylko rejent za biurkiem, odchrząknąwszy dwa razy, głosem pięknie modulowanym zaczyna czytać:

„Repertorium „A” nr 891/1967. Akt notarialny. Dnia dwudziestego maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku w Państw owym Biurze Notarialnym w Morągu przed notariuszem Stanisław em M. stawili się:…”

No właśnie. Kiwam głową, gdy pada moje imię i nazwisko, imię ojca i matki mojej. I w ogóle dużo się zapowiada lego czytania, co mi w cale nie przeszkadza. Nawet pierwszy raz w życiu rad z tego jestem. Tak jak i inni, co tu siedzą ze mną. To nie może być byle jak napisane, ani byle jak odczytane. Każda rzecz musi tam być wyłuszczona, a praw dziwie ujęta. To nie ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego, chociaż i tu i tam za biurkiem urzędnik państwowy siedzi, a wielki orzeł na ścianie gwarantuje, że się dokonuje akt urzędowy. I pieczęć będzie duża, okrągła, z orłem. Ale co tam żona; można Ją mieć, można nie mieć; taki sam urzędnik tylko, że w todze, z orłem na piersi, trzy słowa powie i już nie masz żony. Co innego kiedy się ziem ię kupuje z domem, z zabudowaniami, jednym słowem gospodarstwo. To nie jakiś tam ślub z kobietą, ale akt państwo wy na wieki wieków , w „Księgach Wieczystych” zapisany, o których mówi mój przyszły sąsiad K: „Dla czego, panie, nazywają się wieczyste? Bo ziemia to rzecz święta, to jest rodzicielka i matka nasza. I jakby choćby skraweczek Jej był pański, to wieki przeminą, a pańskim zostanie, to znaczy pańskich dzieci czy wnuków. Tak, panie jest, i nijak inaczej nie będzie. Bo ziemia jest rodzicielka i matka nasza, z niej jesteśmy wzięci i do niej wrócimy”.

„Dziedzicom ziem je zabraliśmy” — oponuję.

„To nie była ich ziemia” — odpowiada zdecydowanie.

Bąkam o nowych ustawach prawnych. które regulują kto ma prawo kupować i posiadać ziemię, a kto ją traci, (ja kupiłem, bo mam uprawnienia rolnicze, skończyłem specjalny kurs. ale K. kręci głową. „Panie” — powiada w końcu — ,,ja też swoją ziemię oddam państwu, bo już stary jestem I piszą, że rentę mi państwo da za nią. Od dam. jak przyjdzie na to pora. Ale jakby mi kto ją chciał zabrać, siekierę wezmę Dobrowolnie, tak. Na siłę, nie Ja za tę ziemię płaciłem, tak jak pan chcesz zapłacić A mogłeś pan przehulać, przcfrymarczyć. przejeździć samochodzikiem. Ale pan chcesz mieć ziemię, znaczy się, pan czujesz, że ona jest rodzicielka i matka nasza. Pan jej nie zmarnujesz”.

Mógłbym oczywiście ze starym dyskutować, że to różnie jest z tą ziemią, tu i ówdzie za grosz ją można mieć, a gdzie indziej jeszcze się o nią latami procesują, kłonicami zabijają i że w tej sprawie też się wszystko zmienia jak i w innych. Kiedyś się wydawało: możesz walić ile w lezie własną żonę, własne dziecko, no bo to „twoje prawo mężowskie i rodzicielskie”. A teraz ci mówią nie wolno. Tak sam o z ziemią. Niby twoja A źle traktujesz, mogą odebrać. I akt notarialny nie pomoże.

Ale mimo wszystko będę się upierał, że to akt ważniejszy niż małżeństw o I mój Boże, że też ja to tak późno odkryłem. Wynika z tego, że w moich książkach o wsi jest jednak tylko jakieś trzy ćwierci prawdy, a nie cala. Notuję w pamięci trzeba kogoś zapytać, czy na wsi więcej jest spraw w sądzie o majątek czy o rozwód? Ale mam i zadowolenie z odkrycia. Bo kto nie znał lepiej duszy chłopa od plebanów? A jednak i dla nich małżeństwo miało rangę sakramentu, a nie ślub z ziemią u notariusza. Więc i oni nie byli tacy mądrzy Dlaczego tę dziedzinę już od dawien dawna pozostawili urzędnikom? I u nich coś nie grało, nie tylko w moich książkach.

Rejent czyta imię mojej żony, jej nazwisko panieńskie, datę urodzenia, im iej matki i ojca. Gdybym nie przywiózł tu dziś żony, nic by nie wyszło z aktu notarialnego „Musiałby pan udowodnić” — tłumaczy rejent — „że pieniądze, które pan ma, nie są wspólną małżeńską własnością. W spólnota ustaw owa, pan wie co to znaczy?” Nieśmiało protestuję. Własnym piórem zarobiłem pieniądze, żona też to potwierdza i mówi, że zgadza się, aby ta ziemia i dom z zabudowania mi były wyłącznie moją własnością, zapisaną tylko na moje imię i nazwisko. I w cale jej tego na niej nie wymuszałem. Ona mówi, że nie lubi wsi, boi się wsi, a ja kocham wieś a nie lubię miasta. Ale rejent znowu mi tłumaczy, a ja mam ochotę wołać „O rany, chłopaki, bądźcie ostrożni Żebyście wiedzieli, ile ja nocy i dni przeharowałem, przebolałem, nie przespałem ślęcząc nad tym i swoim i książeczkami, a ona sobie cichutko spała w swoim łóżeczku. A teraz jak przyszło co do czego, to okazuje się, że to i jej własność, jej dorobek. Tylko dlatego, że raczyła wyjść za mnie za mąż przed laty. Chłopaki, nie dajcie się nabrać”.

Ale tak nie krzyczę, bo znam swoje miejsce. Do diabła, ostatnio coraz częściej znam swoje miejsce. „Tak jest w istocie, panie rejencie” — kiwam uprzejmie głową. I naw et nie drgnęła mi powieka, gdy przeczytał, że tę ziemię i dom nabywamy na zasadzie wspólnoty ustawowej. A ona siedziała z tym i odsłoniętymi kolanami i jestem pewien, że w duchu była rada. I szydziła sobie z tego co jej mówiłem w samochodzie w drodze do Morągu, o wyższości sakramentu aktu notarialnego nad aktem małżeńskim.

22 maja 1967 r.

Pani Helena Zaworska napisała o mnie w jednym z czasopism, że mam „łatwość pisania”.

Ciekawe, skąd ona o tym wie? Czyżby rozmawiała z moim znajomym kowalem przezwiskiem „Malawka”? To on powiedział mi: „Eh, pan to tak sobie siędzie z kartką papieru i tak się panu fajnie wszystko składa. Panu to się łatwo pisze”. I nie miałem o te słowa pretensji do kowala Malawki, bo on ukończył tylko trzy oddziały szkoły powszechnej, z trudem trzyma pióro w ogromnej dłoni i porządnie się musi napocić zanim nagryzmoli swój podpis. Nie mam więc, jak powiadam, pretensji do kowala Malawki, ale do pani Zaworskiej mieć mogę.

Bo co to właściwie znaczy: „łatwość pisania”? Czy chodzi o to, że moje książki się lekko i łatwo czyta? Ależ ja cały swój trud i całą swoją umiejętność wkładam w to, aby osiągnąć tę lekkość.

Na spotkanie z czytelnikami przy wiozłem kiedyś rękopis wydanej już książki. Jakież było rozczarowanie czytelników, gdy im pokazałem, że scena, którą w książce tak czyta się jakby „sfrunęła z pióra” — miała czternaście wersji, pracowałem nad nią gorzej niż katorżnik. lepiłem, kleiłem rękopis, przestawiałem szyk słów i od nowa przepisywałem, żeby wciąż zmieniać. Potem wyszło z tego zaledwie cztery strony, o tak, bardzo lekkie. W czytaniu. Jakby sam e się napisały. I oto właśnie mi chodziło. Pisarz, w którego książce mozół może dostrzec czytelnik i gdzie raz po raz potykamy się jak w lesie o wystające korzenie — ten pisarz, moim zdaniem, nie dość pracował nad książką. Pisarz, którego warsztat i trud jest już na pierwszy rzut oka widoczny, moim zdaniem — posiada właśnie niedostatki warsztatu. I może usłyszeć to, co ja usłyszałem, gdy pokazałem rękopis powieści: „Skoro aż tyle pracy kosztowało pana napisanie tych czterech stron, to czemu pan nie zmieni zawodu?” Kiedy przychodzę do teatru i oglądam tańczącą baletnicę, nie chcę widzieć na jej twarzy potu i zaciśniętych z wysiłku ust, ale uśmiech. Podziwiam ją za to, że tańczy tak lekko, jakby ten taniec nie wymagał żadnego wysiłku. Ja widz, odbiorca — nie muszę pamiętać, że lekkość tanecznicy została osiągnięta potwornym wysiłkiem kilku miesięcy, a naw et lat ćwiczeń. Tancerz, którego wysiłek i trud widać na scenie — powinien z niej zejść co rychlej. Tylko krytyk, człowiek teatru, zdaje sobie sprawę, ile kosztuje osiągnięcie tej lekkości I to musi brać pod uwagę przy ocenie. Dlatego nie mam pretensji do kowala Malawki, ale dziw nie słyszeć od człowieka, zawodowo zajmującego się literaturą, zarzut o „łatwości pisania”. Co powiedzielibyście o krytyku, który by miał pretensję do tancerza, że mu się „łatwo tańczy”?

Tak, proszę pani. Mnie się naprawdę pisze łatwo. Gdyby pisało mi się trudno, zostałbym archeologiem, a nie pisarzem. Przestańmy robić z pisarzy jakichś uebermenschów, super-ludzi, o jakiejś nadzwyczajnej wrażliwości czy mądrości, którym książki dyktuje „duch święty”, Otaczają nas ludzie tak samo wrażliwi, tak samo mądrzy i głupi jak pisarze. Ale pisarza od innych ludzi różni to, że on potrafi te swoje myśli 1 wrażenia sformułować jako dzieło sztuki, nadać im kształt słowny.

Moją prywatną pasją jest rzeźba ludowa w drzewie. Sam też trochę rzeźbię Kiedy odwiedzam Czerwińskiego czy Lamęckiego. wielkich ludowych artystów, nie mogę się napatrzeć jak szybko, po prostu paroma ruchami dłuta czy kozika, po trafią kawałkowi drzewa nadać odpowiedni kształt Oni figurkę ludzką rzeźbią dwa-trzy dni. a ja na 1 postać madonny straciłem całe lato. Nigdy nie pomyślałem, że im się „łatwo rzeźbi”. mnie „trudno”. Zawsze sądziłem po prostu, że oni mają talent, a ja nie. Pytając o moją rzeźbę Lamęcki chichoce. „Cztery miesiące na taką figurkę? Ej. nie wyżyłby pan z rzeźbienia”. Wzruszam ramionami i od powiadam. „Bo ja rzeźbię dla przyjemności. A żyje z literatury”. I przypomniawszy sobie, że Lamęcki pisze przecież znakomite pamiętniki. dodaję nie bez złośliwości: „A pan, panie Lamęcki, nie wyżyłby z literatury. Cały rok pisał pan jeden kajet” I w tedy. Lamęcki mruczy: Ja piszę dla przyjemności, a tylko rzeźbię dla pieniędzy”.

Ja piszę dla pieniędzy, a rzeźbię dla przyjemności, on pisze dla przyjemności, a rzeźbi dla pieniędzy. A dzieje się tak dlatego, że mnie się pisze łatwo, a rzeźbi trudno, natomiast jemu na odwrót. Pani Zawór ska jednak chciałaby nas przekwalifikować: ze mnie być może zrobić rzeźbiarza, a z Lamęckiego pisarza. Ale nie tylko ja, on też by chyba zaprotestował. Bo z czego byśmy żyli?

Takie artykuły, jak pani Zaworskiej, budzą we mnie tylko złość. Rozeszła się Już chyba wieść, że dom kupiłem i ziemię, bo przyszedł do mnie kolega R. z prośbą o pożyczkę. Powiedział z przekąsem: „Dom sobie, słyszałem, kupujesz i całe gospodarstwo. Dobrze ci się wiedzie w tej literaturze. A ja bracie już od roku tylko na stypendiach twórczych żyję, przez ten rok bracie napisałem tylko Jedno małe opowiadanie”. Powiedziałem mu po chamsku: „A nie próbowałeś, stary, trochę rzeźbić?”.

Aż pół dnia dziś się we mnie gotowało ze złości po tej rozmowie. Ale tu, w tym dzienniku, mogę napisać o tym co myślę naprawdę.

„Z dzienników” część 2

R. uparł się, że Jest pisarzem. Ba, krytyk w rodzaju pani Zaworskiej, może nawet gdzieś napisał, że on już jest pisarzem. Przecież pisze mu się nadzwyczaj „trudno” co gwarantuje, ze jest znakomity. I dlatego, że pan R. uparł się być pisarzem, to cała Polska Rzeczypospolita Ludowa musi za to płacić i będzie płacić. R. bierze roczne stypendium w wysokości trzech tysięcy złotych miesięcznie. Gdybym ja poszedł z prośbą o stypendium, spojrzeliby na mnie jak na człowieka źle wychowanego: „Panie, pan sobie dom kupujesz i chcesz stypendium. Musimy mieć stypendia dla takich jak R, on nie ma z czego żyć.” A najgorsze jest to, że to co napisałem, jest tylko demagogią. Bo jedno opowiadanie R. może być więcej warte niż dziesięć moich książek. I nawet być może dla jednego opowiadania warto mu dawać trzy tysiące miesięcznie. To „być może”, które jest kwestią osobistych ocen, gustów i kryteriów, powoduje, że w tej sprawie musi być tak a nie inaczej, i że jest dobrze właśnie tak, a nie inaczej. I nikt nie ma prawa powiedzieć do R, żeby się przekwalifikował. A ja, jeśli mu doradzam rzeźbienie, to tylko przez wrodzone mi chamstwo. Godzi się jednak przypomnieć o tym, co czytałem w latach młodości. Jedną, a nawet dwie dobre książki jest w stanie napisać każdy inteligentny człowiek, pod warunkiem, że przeżył coś ciekaw ego i o tym szczerze i prosto opowie. Pisarstw o to coś więcej niż autorstwo jednej czy dwóch książek. To chyba zawód z wszystkim i konsekwencjami profesjonalizmu. A więc i z „łatwością pisania”, bo w końcu właśnie chyba to decyduje o wybraniu tego zawodu. A swoją drogą pani Zaworskiej też się chyba „łatwo pisze”. Raz o Nienackim, raz R, raz o P, innym razem o W; artykuł o książkach wiejskich, o pisarstw ie marginesu, o powieści kryminalnej, o Kafce itd., itd. I łatwo jej się pisze i łatwo drukuje.

24 maja 1967 r.

Dziś dostałem list od P. J. i znowu pół dnia rozmyślałem o pisarskiej profesji. Dlaczego kupiłem dom na wsi?

Dlaczego wydałem na niego wszystkie swoje pieniądze i wlazłem w długi? Czy mam chodzić po mieście i każdemu wypłakiwać w kamizelkę, że mi się tak okropnie trudno pisze? Całymi godzinam i miotam się w swym mieszkaniu w Lodzi i nie potrafię wydusić z siebie naw et poł zdania. Wydaje mi się, że wszystko mi przeszkadza, wszystko stoi mi na zdradzie, wszystko jest w inne mojej niemożności. Aż w końcu wyjeżdżam. Gdzie ja już nie próbowałem pisać? Miałem pokój w zamku w Oporowie, ale tam za głośno kwakały wrony. Wynająłem dworek w Parcicach, ale tam była taka cholernie przygnębiająca cisza. Wiem, ze jestem postrachem Domów Pracy Twórczej, bo w ciągu dziesięciu dni potrafiłem osiem razy zmienić pokoje narzekając, że tu jest zła lampa, tam skrzypi podłoga, tu syczy kaloryfer. Przeszkadza mi dzień, utrudnia pracę noc, hałas, brak hałasu. Źle mi się pisze latem, żle zimą, fatalnie jesienią i na przedwiośniu. Nienawidzę każdej ze swoich książek, chociaż uważam, że są dobre. Nie lubię o nich rozmawiać, ani o nich czytać. Nie ufam nikomu na świecie, a naj bardziej sobie. Swoim zmysłom, doświadczeniom, przeżyciom, w rażeniom. Do każdej nowej książki zabieram się jak inżynier do budowy wielkiej fabryki. Zeby napisać „Sumienie”, cztery lata zasiadałem jako ławnik za stołem sędziowskim. Podobno znam dobrze problem y wsi. Znam? Ale przecież sobie nie ufam. Nie odważyłbym się napisać nowej książki takiej jak „Podniesienie” bez ponownego wejścia w te spraw y. Nie wierzę już swemu dotychczasowemu doświadczeniu. Muszę je zdobyć na nowo, ale jeszcze większe, jeszcze głębsze. Żeby zrozumieć chłopa, chcę sam stać się jednym z nich, posiadaczem zatroskanym o swoje dobro, o swoją własność. Będę płacił podatki, wykonywał obowiązkowe dostawy, pełnił nocne warty, jak inni. Chłopi, od których kupiłem gospodarstwo, obiecali, że opuszczą je do 15 czerwca. Czeka mnie więc jeszcze niecałe trzy tygodnie. Potem zostawię w Łodzi żonę, która nie lubi w si i pojadę tam sam. I po co to wszystko? Ja wiem, ale nikomu nie powiem. Koledzy zaczną mówić, że stałem się zwolennikiem hasła: „pisarze na wieś”. Znajomym twierdzę, że kupiłem dom nad jeziorem, bo tam można ryby łapać. Tylko, że ja nie lubię ani ryb, ani wędek.

1 czerwca 1967 r.

Postanowiłem zapisać w Dziennikach fragment listu od wielkiego polskiego pisarza J. List może się gdzieś zawieruszyć, a to co w nim powiedział, daje kompromitujący obraz sytuacji, w jaką nasza krytyka wprowadziła pisarzy. J. pisze do mnie m. in. „Z niepokojem stwierdziłem, że ostatnio, w zaledwie miesięcznym odstępie, ukazały się dwie pana powieści, dość naw et opasłe tomiska. Boję się o Pana. O siebie zresztą też się boję, bo mam jeszcze gorszą sytuację. Również tak się złożyło, że w tym roku będą opublikowane dwie moje nowe książki i jedno wznowienie. Nawet nie pytając Pana o to, domyślam się. że jedno wydawnictw o przetrzymało Panu ręko pis półtora roku, a drugie nagle wydało Panu książkę „poślizgiem”, czy przy pomocy innego sposobu. U m nie jest podobnie. Ale to jednak klęska. Mnie to może jeszcze daru ją, Pan jednak niech się przygotuje na dobre cięgi. Napiszą, że Panu się pisze zbyt łatwo i będą podejrzewać, że Pana książki są niewiele warte. Niestety, tak już u nas jest. Na Zachodzie pisarz średniej klasy (a tacy przecież wszyscy jesteśmy), musi co pól roku wydać książkę, jeśli chce, aby o nim w ogóle pamiętano, aby mógł utrzymać się na giełdzie literackiej. U nas inaczej. Pisarz, który odważyłby się co pół roku wydać książkę, byłby skończony. Wiedzą o tym starsi pisarze, drukując raz na trzy, cztery lata, albowiem taka książka budzi szacunek naszej krytyki. Dlatego tak żałośnie wyglądam y w zestawieniu z wielkimi pisarzami na Zachodzie. Każdy z nich, jeśli żył w miarę długo, pozostaw ił po sobie niemal całą bibliotekę. U nas „biada płodnym”, Ma rację. Choć w ydaje ml się, że tylko dotknął problemu. Polska krytyka literacka przypomina pobożnych Żydów, oczekujących Mesjasza. Ona czeka wciąż na geniusza literackiego. Od 25 lat jego nadejście zapowiadają prorocy literackiej krytyki. Jakże im nie wierzyć? Od czasu do czasu wszystkie znaki na niebie i ziem i wskazują, że geniusz się już rodzi, jest blisko. Lecz nie nadchodzi, co budzi smutek i rozczarowanie. W prawdzie w ciągu tych dwudziestu pięciu lat napisano kilkanaście, a może kilkadziesiąt dobrych książek, ale to przecież nie to. Jeszcze nie geniusz. I niektórzy krytycy tak się zapamiętali w oczekiwaniu na geniusza, że zaprzestali pisać o bieżącej produkcji literackiej, zaprzestali ją śledzić. Zaryzykowałbym twierdzenie, że krytycy w naszym kraju są naj mniej oczytanym i ludźmi. Recenzje w prasie pisują poloniści z IV roku studiów. Z pisarzami jest chyba trochę lepiej, od czasu do czasu któryś czyta któregoś. A le na ogół się do tego nie przyznaje. Jeśli mi ktoś nie wierzy, niech wejdzie do którejkolwiek kawiarni literackiej w dowolnym mieście i zapyta dowolnego pisarza, co czyta! z bieżącej polskiej literatury. Zacznie bąkać, kluczyć, pokasływać. „Proszę wybaczyć, ale ja jestem tak zajęty, że ostatnio nic nie czytałem z polskiej literatury”. Albowiem polski pisarz nie czyta nic poniżej Camusa, Joyce’a i Faulknera. Jak wyobrażam sobie zjawienie się Mesjasza? Pewnego dnia stanie on w drzwiach kawiarni na Krakowskim Przedmieściu i tych, co tam siedzą, gwarzą i piją kawę, ogarnie niczym nie wytłumaczone drżenie. Skąd przyjdzie? Nie wiadomo, zapewne z prowincji, ale zamieszka w Warszawie i będzie wiedział od razu, że bez Warszawy ani rusz. Oczywiście, nie będzie miał żadnego fachowego wykształcenia, najlepiej, żeby to był amator w tej dziedzinie, a jeszcze lepiej taki trochę przygłupek Boży, „jurodiwyj” i coś tam bełkocący o literaturze. Kryminalna przeszłość nie jest złą rekomendacją. A jeszcze lepiej, żeby go zapowiedział polski korespondent „Le Mondu”. Wezmą go krytycy na ręce, a on będzie ich kopał, gryzł oplu wał, wrzeszczał, rozbijał szklanki i kieliszki, oczywiście pił dzień i noc, po czym da im do rąk jedno opowiadanie, o którym przez pół roku będzie na wszystkich łamach. W rok później przeczytam, że jest idiotą. Rzucą w niego porę kam ieni. a potem i tego im się odechce. Zapomną. Ilu już było takich Mesjaszy? Tymczasem prawda jest taka, że geniusze literaccy rodzą się w krajach, gdzie istnieje znakom ity poziom średniej literatury. I gdzie jest szacunek dla rzemiosła literackiego, dla zawodowstwa. Zjawienie się geniusza nie zapowiadają prorocy, ale pojawienie się dużej rzeszy pisarzy o średniej klasie, lecz posiadających znakomity warsztat. To oni, ci „średniacy” pracują latami na powstanie geniusza; to oni tworzą tę znakomitą tradycję i szkołę dobrego pisania, przez którą musi przejść geniusz, zanim stanie się geniuszem. I jeśli już jesteśmy przy pojęciu Mesjasza, to wiemy dziś, że nie byłoby Chrystusa bez, szkoły esseńczyków. Geniusze, niestety, nie rodzą się na kamieniu, ktoś na nich pracuje, ktoś ich musi ukształtować. Ci średniacy, o których potem nikt już naw et nie pamięta, ci znakomici średniacy, często może naskórkowo i płytko traktujący problemy, ale świetnym warsztatem nadrabiający brak geniuszu, oni są szkolą geniuszu, który sięgnie po problemy głębiej i doskonałej.

Z Dzienników” część 3

A u nas? Pisarze żyją w obawie żeby ich nie posądzono, broń Boże, o zawodowstwo. Ile kompleksów na tym tle widać w ostatnich książkach Kazimierza Brandysa?

Gdy ukazało się moje ,,Sumienie”, skądinąd znakomity krytyk napisał w Nowej Kulturze”, że pokazałem w tej książce świetny warsztat, doskonale i umiejętnie dawkuje napięcie, jak chirurg ostrożnie i umiejętnie preparuję ludzkie sumienie, ukazując je warstwa po warstwie. Napisał tak, żeby w konkluzji stwierdzić, że niestety, nie jestem Camusem, on to w Obcym” zrobił znacznie głębiej. A mnie, przy całym szacunku dla tego krytyka, naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego ja miałbym być Camusem? Nigdy, nawet w swych najśmielszych. marzeniach nie czułem się geniuszem, ani Camusem; jestem średniakiem, staram się dać czytelnikowi do rąk uczciwie wykonany produkt mej pracy, dobrze i ciekawie napisaną książkę. Nie powinno się bić jamnika za to, że nie jest wilkiem. Trzeba oceniać jego urodę w zestawieniu z innymi jamnikami. Nie wszyscy zresztą lubią wilki czy buldogi. Znam takich co kochają ratlerki. Może byłbym lepszym pisarzem, gdyby W Polsce istniał większy szacunek dla rzemiosła literackiego, gdybym się wychowy- wal na książkach może bez prze- błysku geniuszu, ale napisanych piękną polszczyzną, gdyby mi w szkole nie kazano rozmyślać o tym, jak to Mickiewicz zemdlał pisząc Wielką Improwizację, taka go ogarnęła fala geniuszu, ale że był to facet, który znał dwanaście języków i w małym palcu posiadał znajomość całej ówczesnej światowej literatury.

Nie narodzi się w Polsce geniusz literacki, dopóki nie będzie w Pol- sce bardzo wielu pisarzy zawodowych. co pół roku wydających książkę – rzetelnie napisaną.

3 czerwca 1967 r.

Jeszcze tylko tydzień dzieli mnie od wyjazdu na wieś i objęcie w rzeczywiste posiadanie zakupionego. przeze mnie domu gospodarstwa rolnego. Boję się tej chwili. Natychmiast spadnie na mnie wiele spraw o których nie mam pojęcia. Cale to gospodarstwo jest okropnie zaniedbane (gdzie ja miałem oczy, gdy je oglądałem?). Na narożach domu brak dachówek, dach stodoły czerni się gołymi latami i krokwiami, a co najgorsze, tylna ściana od strony jeziora pękła i osunęła się po stoku skarpy. Stodołę trzeba będzie wznieść od nowa. Studnia od ośmiu lat nieczynna, bo pompa zepsuta. Jak ci chłopi mogli tu żyć, trzymać dwa konie i dwie krowy, świnie i kury, nie mając czynnej studni, przynosząc wodę od sąsiadów, oddalonych o czterysta metrów (bo tam studnie państwo wyremontowało, mieszkają tam bowiem robotnicy leśni). Brakuje ogrodzenia, choćby drewnianego płotku, a dookoła ogromne przepastne lasy, drążki na plot można kupić za małe grosze. Chłopi, którzy opuszczają to moje już gospodarstwo, kupili sobie duże ośmiohektarowe pod Morągiem. Kupili za tę samą sumę, za jaką sprzedali mi te 233 ha z domem. To zdaje się ich czwarte przenosiny i czwarta sprzedaż. Jak długo będą tak wędrować?

Z mojego gospodarstwa jestem obowiązany odstawić rocznie 27 kg żywca i zapłacić podatek gruntowy w wysokości 107 złotych. Do tego 241 zł płaci się ubezpieczenie od ognia itp. I pomyśleć, że są ludzie, którzy mówią, że wieś jest nadmiernie obciążona podatkami i zobowiązaniami wobec państwa. 107 zł  podatku gruntowego, 27 kg żywca. Za swój własny garaż przez siebie zbudowany w Łodzi płacę 100 zł czynszu, ponad 500 zł wydaję na czynsz mieszkaniowy, 1500 zł płace za ubezpieczenie samochodu. A tu dom, zabudowania, prawie dwa i pól hektara ziemi. Możliwość zarobków w lesie, gdzie wciąż potrzeba ludzi do pracy. Nie, coś tu u nas nie jest w porządku.

Oczywiście, że na dużych gospodarstwach jest inaczej, tam wchodzi w grę progresja i czasem chłopu rzeczywiście ciężko wydołać, szczególnie jak mu wypali albo przyjdzie pomór. Ale przecież takich małych gospodarstw jak moje, są setki tysięcy; setki tysięcy hektarów ziemi posiadają takle małe gospodarstwa, z których państwo nie ma niemal żadnej korzyści.

Tak mnle ta sprawa Irytuje, że pójdę do prasy pogadać przy kawce 2 dziennikarzami rolnymi. Wyobra- żam sobie jak się będą uśmiechać ironicznie.

Dwa sa bowiem ściśle zamknięte I wyizolowane klany w prasie: dziennikarze sportowi i dziennikarze rolni. I jedni i drudzy uważają, że dostąpili jakiegoś nadzwyczajnego wtajemniczenia. Zwróć się z czymś do dziennikarzy rolnych, a usłyszysz w odpowiedzi: Panie, trzeba znać wieś…” Pozbędą tym każdego. To oni tworzą wokół spraw wsi nimb tajemniczości, który on! oczywiście. zgłębili. Od czasu do czasu mają czkawkę na temat specyficznej i tajemniczej duszy chłopa. Przez sześć lat bylem dziennikarzem rolnym, chociaż jestem inteligent w trzecim już pokoleniu. Dziennikarze rolni w większości, to synowie chłopscy, nie powiem abym nie słyszał od nich uszczypliwych uwag na temat mego inteligenckiego pochodzenia.

I faktu, że urodziłem się i wychowałem w mieście. A jednak to ja napisałem Podniesienie”. Przeciw nim, przeciw nimbowi zagadkowości i tajemniczości wsi.

A swoją drogą dziwię się: nikt nie odkrył, że jest ona polemika z tak zwaną polską powieścią o wsi”, polemiką z zieloną literatura”. Na- pisałem tę książkę przeciw Olchom, Piętakom, Kawalcom, Mortonom. I takimi będą Liście dębu” Takie będą i inne moje książki, jeśli jeszcze kiedyś spróbuje pisać o wsi.

Rysuje sobie kształt stodoły, która zbuduję. Będzie miała rzeźbione okapy i półkę, na której postawię wyrzeźbioną przeze mnie figurę kobiety. Niektórzy pomyślą, że to Ma- donna, ale to będzie zwykła kobieta. W ogrodzie stanie stół z pnia i cztery pnie jako krzesla…

Ciekawe, jak mnie przyjmie wieś? Nie wolno dopuścić do tego, żeby mnie uważano za wariata, który nagle zapragną chodzić boso i w lnianych portkach.

Wytnę krzaki nad Jeziorem i zbuduje drewniane molo, kuple motorówkę. To wykluczy, że jestem „jurodiwyj”. Wole, żeby mówiono: Eche, to przebiegle panisko. Wie jak żyć.

Najfatalniejsze, że na razie nie mam pieniędzy.

8 czerwca 1967 r.

Pisarz B. przeniósł się do Warszawy i święci tryumfy, pisarz R. przeniósł się do Warszawy i święci tryumfy, pisarz W. mówi, że przenosi się do Krakowa. A ja na wieś. Urodziłem się w Łodzi, wychowałem, tu zacząłem pisać. Jestem jednym z nielicznych pisarzy, który stąd się wywodzi. Pozostanie tu moja żona i mój pierwszy dom.

Wszystko co dobre spotkało mnie ze strony województwa łódzkiego. Dostałem nagrodę, odznaczenie, dziesiątki przeróżnych wyrazów uznania i zachęty dla twórczości, nawet wysunięto mnie na listę radnych WRN, jestem członkiem podkomisji kultury KW PZPR. Co można więcej ofiarować pisarzowi? Mam tak potrzebną człowiekowi świadomość, że gdybym znalazł się w kłopocie, gdybym coś potrzebował, wystarczy tam pójść, zapukać, a drzwi się o- tworzą zostanę wysłuchany, To bardzo dużo. Wyznaję, że przenigdy nie napisałbym Liści dębu”, gdyby nie ta życzliwość. Po prostu chciałem pozostawić po sobie jakiś – dobry lad. Naprawdę, z tym mecenatem państwa nie jest wcale tak i źle, jak to sobie niektórzy wyobrażają. To wcale nie musi być struga pieniędzy, która płynie od państwa do kieszeni pisarza. Wystarczy czyjeś zainteresowanie. I to w porę. Myślę, że to jest nawet najważniejsze: w porę. Mój wyjazd na wieś, to – nie jest ucieczka od Łodzi. Najbliższa mi jest ziemia łódzka, z niej za- wsze czerpałem soki dla swojej – twórczości. Ale przychodzi pora, gdy  trzeba wyruszyć po nowe doświadczenia i wrócić silniejszym.

15 czerwca 1967 r.

Wczoraj nareszcie objąłem swoje gospodarstwo. Przyjechałem do J. w towarzystwie P. Dawni gospodarze już się wynieśli, oczekiwał nas tylko ich najmłodszy syn. Wręczył mi klucze od domu, a potem wsiadł na rower i odjechał do swego nowego mieszkania pod Morągiem.

W wyobraźni już dawno przeżyłem te chwilę, gdy znajdę się sam na sam ze swoim nabytkiem – domem z zabudowaniami i 2.33 ha ziemi. I jeszcze raz przekonałem się, że moja wyobraźnia jest ubożuchna. Gdy po sześciu godzinach prowadzenia samochodu, objuczonego do gra- nie możhwości (na: bagażniku, na dachu wiozłem nawet swój tapczanik, który kupiłem jeszcze do dworku w Parcicach), zajechałem przed swój nowy dom, przez długą chwilę czułem się jakby przygnieciony ogromnym ciężarem. Podwórze wyglądało jak pobojowisko, wszędzie porozwłóczona słoma, jakieś żelastwa i inne rupiecie, które poprzedni właściciel zapewne na mnie scedowal. Z otwartych drzwi obory wysypywał się nawóz, rozwalająca się stodoła pokazywała swój nagi szkielet. Od czego zacząć? P. radził, aby przede wszystkim założyć zasłony I firanki w oknach, a ja bylem zdania, że powinno się wprzódy uprzątnąć podwórze i omieść cały dom. Wywiązała się między nami kłótnia, która mnie zmęczyła do reszty. Nie ulega już dla mnie żadnej wątpliwości, że P. jest jak Grzeszczeszyn z Zytą w dżungli” Uniłowskiego. Oczywiście postawiłem na swoim. Rozładowaliśmy samochód, a potem ja pojechałem trzynaście kilometrów do najbliższego miasteczka, gdzie kupiłem grabie, miotły, proszki do szorowania itp. Po powrocie zastałem P. łowiącego ryby na kanale, który z jednej strony ogranicza moją posiadłość (z drugiej jest jezioro, z trzeciej pole, sąsiada, a z czwartej droga). Jezus Maria, czy przyjechaliśmy tu na weekend?” zapytaem zrozpaczony. I poczułem się raźniej. Wszystko było takie absurdalne. To gospodarstwo, dom, ten P. i ja. Miałem w kieszeni tylko tyle pieniędzy, aby kupić benzynę na drogę powrotną do Łodzi, na chleb, masło, kilka obiadów w odległym o trzynaście kilometrów Suszu. Acha, trzymałem także pieniądze na stolarza, którego winienem dopiero odszukać i zlecić mu zrobienie okiennic do okien. O wynajęciu kogoś do pomocy przy sprzątaniu nie mogło już być mowy. Wręczyłem P. grabie, aby wysprzątał podwórze, a sam zabrałem się do omiatania domu i mycia podłóg. Pięć pokoi i dwie kuchnie było co robić. O czwartej nad ranem P. znalazł w sobie tylko na tyle siły, żeby rozstawić polowe łóżeczko, a ja w ubraniu padłem na tapczanik i natychmiast zasnąłem.

Z Dzienników” część 4

Ale dziś mam już nawet na czym siedzieć i przy czym pisać. W Suszu kupiłem składany stolik, maszynkę elektryczną i imbryk. Mamy nawet na czym zagotować sobie herbatę. Stolarzowi dam tylko zaliczkę na okiennice, bo pieniędzy na wszystko już mi nie starczy. A najgorsze studnia. Ta moja pompa, która stoi na podwórzu, od siedmiu lat już jest nieczynna. Poprzedni właściciel nosił wodę ze studni, która jest o czterysta metrów. Ale ja studnię, uruchomię. Muszę. Ja im pokażę „krzyczę do P. Zobaczą co potrafię. Przekonasz się… Nawet nie wiem, pod czyim adresem wykrzykuję te pogróżki. Może pod adresem P., który wciąż mnie irytuje? Co, znasz się na pompach?” szydzi. Nie, nie mam pojęcia jak jest zbudowana wiejska pompa. Ale tłumaczę P: To, co jeden człowiek zbudowal, a drugi zepsuł, to trzeci potrafi naprawić”. Dyskusja o pompie trwała dwie godziny. Nienawidzę P., który poszedł na spacer do wsi i wrócił z wiadomością, że w J. znajduje się kilkanaście pomp, ale z nich tylko pięć jest czynnych. Nie będziesz miał wody” – powiada tryumfująco.

16 czerwca 1967 r.

Zastanawiam się, jaki jest mój stosunek do P. Ile to ludzi zwracało mi już uwagę, że P. to człowiek o przerażająco małym życiu intelektualnym i że moja przyjaźń nim stawia mnie w nie najlepszym świetle, w gruncie rzeczy kompromituje. Zresztą, kompromituje mnie i w dosłownym sensie. P. opowiada o mnie niestworzone historie, powołuje się na mnie załatwić swoje nie zawsze czyste interesy, jeśli chce komuś dokuczyć, mówi, co mu ślina na język przyniesie, ale twierdzi, że to właśnie ja tak mówię, wkłada mi w usta poglądy i oceny, których nie mam. Plotkuje i donosi mi o znajomych swój często fałszywy o nich sąd. Są dni, w których nienawidzę. Zdaje sobie sprawę, że P. w gruncie rzeczy po prostu uważa, że jestem człowiekiem, któremu się udało, podczas, gdy jemu się nie udało, może nawet z winy takich jak ja. I w jego pojęciu jest nawet czymś naturalnym, że on żyje ze mnie w do- słownymi przenośnym sensie. Tak, prawdę mówiąc, wszystko, w P. mnie razi. Jego poglądy na świat, jego maleńki sprycik, którego udaję, że nie dostrzegam. go w każdej sekundzie i potrafię na dziesięć dni naprzód powiedzieć to, co on powie w konkretnej sytuacji. Zanim pomyśli, ja Już wiem co on pomyśli. Zanim poczuje, ja już wiem, co on poczuje. Gdyby chociaż był Piętaszkiem, którego mógłbym nauczyć dziesięciorga przykazań. Ale nie. On jest w o ogóle nieprzemakalny. Gdy brakuje jemu już argumentów, aby odparować jakieś moje zarzuty, powołuje się na swoje siwe włosy. Jeśli ktoś na starość ma tylko argument swoich siwych włosów” i odpowiadam to znaczy, że zupełnie przegrał życie, niczego w nim nie dokonał”. Ty też będziesz: kiedyś miał siwe włosy”- mówi. „Nieprawda” krzyczę. W mojej rodzinie nie było siwków, bo wszyscy jesteśmy blondyni”. I jak – tu dyskutować? I tak jest zawsze. Ja o gwiazdach, a on o lampie, bo – też świeci. Wiem to wszystko, irytuje się, a przecież ciągle go ze sobą wożę z kąta w kąt Polski, miejsca na miejsce.

Już wiem. Jestem masochistą. Towarzystwo P. upokarza mnie, a ja w tym upokorzeniu znajduję zadowolenie. A może to po prostu litość? Czy nie cechowała mnie zawsze słabość dla wszelkiego rodzaju „nieudaczników”? Co się stanie z P., jeśli go porzucę? Przecież on żyje tylko poprzez mnie i jakby się ze mną nieustannie identyfikuje. Nigdy nie powie „ja”, a zawsze my”. Ja od dawna nie zbieram i rzadko czytam, co o mnie piszą. On wszystko wycina i nosi przy sobie w teczce. Ale jeśli ktoś napisze o mnie coś złego, P. ma ciche zadowolenie. Ostatnio głosił: Kupiliśmy ze Zbigniewem gospodarstwo na Mazurach. Zaczniemy tam nowe życie. Będziemy zbierać materiały do nowej książki”.

Ile to razy prosiłem P: „Masz tu kartkę papieru i napisz szczerze, co o mnie myślisz”. Bo w gruncie rzeczy ciekawi mnie stosunek P. do mnie. Ale on nie napisze, a ja i tak wiem, co on myśli i czuje. Często mówi do swoich znajomych: „Zbigniewa wszyscy nienawidzą. Tylko ja go lubię”. A w domyśle kryje się: ile ja przez to cierpię i jak się poświęcam, bo go lubię. Najstraszniejsze jednak jest to, że mnie zupełnie nie rozumie. Gdy mu tłumaczyłem, że chcę kupić dom i małe gospodarstwo rolne, ponieważ jestem stosunkowo młody, wyeksploatowałem swoją biografię, nie chce się powtarzać i muszę zdobyć nowe doświadczenia do pisania, P. kiwał głową ze zrozumieniem. Ale dziś rano rzekł: „Ty masz głowę, Zbigniew. Domy ida w cenie. Oporządzisz ten dom i sprzedasz za pół miliona”. Nie sprzedam” wołam. Po mojej śmierci niech to weźmie państwo i zrobi tu świetlice i bibliotekę gromadzką”. P. tylko chytrze mruży oko. Bo P. sądzi, że prowadzę z nim jakąś podwójną grę, tylko, że on nie da się przechytrzyć. On wie swoje.

Albo inny przykład. Pokazałem  P. zrobioną przeze mnie madonnę ,,Dobra jest”- stwierdził. „Kondek wziąłby za taką co najmniej  trzy tysiące”. Innymi słowy, jego zdaniem, ja nie rzeźbiłem dlatego, że to sprawiało mi przyjemność, ale dlatego, że żal mi było wydać trzy tysiące złotych.

Ale caly P. obnażył się dopiero dzisiaj. Zabrałem go na obchód swego domu i gospodarstwa. Opowiadałem mu: ,,Umeblowanie zrobię sam, rozumiesz, własnymi rękami. Kupię desek i spróbuję zrobić stoły, ławy, szafy”, P. kiwał głową ze zrozumieniem: „Masz racje. To w gruncie rzeczy nic trudnego. Ja ci zresztą w tym pomogę. Po co mamy wydawać pieniądze na umeblowanie, skoro możemy zrobić sami, czy nie tak?”

Złapałem się za głowę i wybiegłem na podwórko. Potem z drugiej strony mojego domu odkryłem wysoko pod dachem wykutą datę budowy domu. Jest to rok mojego  urodzenia. Wydaje mi się to symboliczne. Ten dom ma tyle lat, co i ja. Chwila zadumy. P. stwierdza: „Ciekawe, co robi Niemiec, który budował ten dom. Nie boisz się, że on tu zechce wrócić? A mówiłem ci, że trzeba było jednak budować, się nad Wartą za Wieluniem, tak jak kiedyś planowałeś”.

Czterogodzinna rozmowa o patriotyzmie. Krzyczę, wrzeszczę, miotam się z wściekłości, bo przecież tłumaczyłem P., że z pięćdziesięciu ofert, jakie otrzymałem po swoich ogłoszeniach w gazetach, wybrałem ten dom i to miejsce właśnie ze względów patriotycznych. „Proszę bardzo, niech przyjeżdża ten Niemiec, niech oni tu wszyscy przyjeżdżają, tylko niech najpierw się urządzę. Ja zrobię z tego cudo, rozumiesz? Niech patrzą jak tu żyje polski pisarz. Tak powinni zrobić i inni. Chłop, rolnik, to dla nich coś anonimowego, Może być, może go tu nie być. Ale powiadam ci, że z historii tej ziemi nikt nie wykreśli już faktu, że ja tu mieszkałem, jeśli okaże się, że byłem dobrym pisarzem, Tam jest dla mnie Polska, gdzie mieszka naród, którego się czuje cząstkę. Tu jest nowy dom” krzyczę.

Porzuciłem P. i poszedłem w las. Musiałem przemyśleć to, co mnie od pewnego czasu bardzo trapiło.

Czeka mnie zetknięcie się z zupełnie nowym środowiskiem literackim i kulturalnym. I to bardzo specyficznym. Najpoważniejszy trzon w olsztyńskim środowisku literackim tworzą pisarze, którzy są jak by żywymi pomnikami tej ziemi; ich biografie to kawał historii Warmii i Mazur. Zientara Malewska, Władysław Gębik, Karol Małek, Alojzy Sliwa. O każdym z tych ludzi można by napisać wspaniałą powieść. Dr Władysław Gębik był przed wojną dyrektorem jedynego polskiego gimnazjum na terenie tzw. Prus Wschodnich. Gdy wybuchła wojna, poszedł z uczniami do obozu koncentracyjnego. Jest w tym coś z gestu Korczaka, ten człowiek budzi we mnie ogromny szacunek. Tak samo inni. Przez całe lata walczyli o polskość Warmii i Mazur, krzewili tę polskość i teraz stali się jej symbolem. Karol Małek ostrzegał mnie: ,,Żeby zrozumieć tę ziemię, trzeba było z nią cierpieć”. A ja przecież nie cierpiałem, przybywam tu z zupełnie innego regionu. Oni tu mówią o sobie: „My wszyscy jesteśmy z Kajki”. A ja? Ja chyba jestem trochę z Caldwella, trochę z innych, może z Prusa? Oni mówią: „Warmia i Mazury”, a ja nawet nie bardzo wiem, czym się różni Warmia od Mazur i jakie są granice tych regionów. A co najgorsze, nie czuję w sobie ochoty, aby tę sprawę zgłębiać.

Na ile zdążyłem się zorientować, w tej wsi, gdzie będę mieszkał, nie ma ani jednego autochtona. Wszyscy przyjechali tutaj z najróżniejszych krańców Polski: z Białostocczyzny, z Rzeszowszczyzny, z Krakowskiego, ze Śląska, mój sąsiad leśniczy pochodzi z Łódzkiego spod Kamieńska. Przed laty starły się tutaj najróżniejsze wpływy kulturalne, najróżniejsze obyczaje, wyrosło nowe pokolenie. Wczoraj byłem z P. w Klubie Młodego Rolnika. Co wieczór czynny jest tam telewizor. Dziewczęta wiejskie siedzą przed telewizorem w mini spódniczkach, chłopcy z długimi włosami jak w łódzkiej czy war- szawskiej kawiarni. To, co tydzień temu pokazał paryski dom mody i przekazała kronika telewizyjna, już dziś dziewczyna na wsi próbuje sama powtórzyć i kroi  sobie nową sukienkę. I tak samo chyba dzieje się z kulturą. A tu nie tak dawno podobno przyjechał pisarz i mówił do młodzieży, że są z Kajki i Lengowskiego. Podobno słuchali go niezbyt uważnie. Czy trafi do nich? Czy jest sens czynić z nich Warmiaków albo Mazurów? A może oni są właśnie ze mnie, wychowywali się na moich młodzieżowych książkach, pisanych w Łodzi, w Ciechocinku, w Zakopanem, a wydawanych w Warszawie. Czy to nieustanne wmawianie im, że są kimś innym niż ci z pozostałej części Polski, nie budzi w nich podświadomej irytacji i trochę oporu. Oczywiście, zdają sobie sprawę, że są na tych ziemiach całe okolice, gdzie żyją potomkowie Warmiaków i Mazurów, ale znowu cale połacie tej ziemi zamieszkują ludzie z najróżniejszych stron Polski. A o tym jakby się zapomniało.

Jest to problem. Bo wydaje się oczywiste, że z jednej strony należy nieustannie przypominać, że stąpamy tu po ziemi, na której tworzyli Kajka i Lengowski, kultywować tradycje kulturowe Warmii i Mazur, przypominać całą przeszłość. Ale kto wskaże, gdzie jest ta granica, w której tego rodzaju kultywowanie tradycji nie staje się jakimś swoiście pojętym separatyzmem? Bo z drugiej strony jest tu potrzebny odwrotny proces, scalający te ziemię z całą pozostałą częścią Polski, tworząc z nią jednolity kulturowo organizm. To ciągle mówienie o przeszłości, o specyficznej, innej przeszłości kulturowej, W konsekwencji sprawia wrażenie, że człowiek stąpa tu po ziemi polskiej, ale trochę jakby inaczej.

Czy to dobrze? Czy raczej może chodziłoby o to, aby każdy kto tu żyje miał poczucie, że jest tu taka sama Polska jak ta pod Łodzią czy pod Krakowem?

A może powinny tu się nieustannie ścierać dwa wielkie procesy: jeden dezintegrujący, a drugi integrujący? Jedni pisarze powinni ciągle uwypuklać problemy specyficznie mazurskie czy warmińskie, a drudzy wnosić elementy unifikujące, scalające, szukać tu nie tego, co specyficzne, odrębne, ale co takie same jak gdzie indziej?

17 czerwca 1967 r.

Od rana problem studni. Na moim podwórku zeszło się kilku są siadów i gospodarzy. R. twierdzi, że wystarczy wyciągnąć rury z ziemi i założyć nową skórkę w tłoku, a woda będzie leciała. To prosta sprawa, taka skórka w sklepie hydraulicznym kosztuje siedem złotych. Tylko, że trzeba rury wyciągnąć. Czyżby tylko przez tę skórkę za siedem złotych i odrobinę roboty przy wciąganiu rur poprzedni właściciel tego gospodarstwa nosił wodę z odległości czterystu metrów?

Dla pamięci notuję dyskusję z chłopami o mojej pompie:

K: Od siedmiu lat woda nie leciała, to znaczy, że lecieć nie będzie.

Ja: Wyciągnę rury i na pompie założę skórkę. Będzie leciała woda.

Z: Może I będzie. Ale nie wiadomo,

K: Pewnie, że nie wiadomo. Jakby S. (poprzedni właściciel) myślał, że będzie leciała, to by skórkę założył. Znaczy się, nie będzie leciała, skoro nawet nie próbował.

K: Po co miał próbować, jak myślał, że nie będzie leciała?

Z: Jak nie leci, to znaczy, że nie będzie leciała.

Ja: Ale kiedyś leciała?

K: Kiedyś tak, ale teraz chyba nie będzie. S. tak myślał, dlatego skórki nie zakładał.

Ja: A dlaczego tak myślał?

K: Bo nie leciała.

Ja; Jak mogła lecieć, skoro nie ma w niej skórki?

K: Po co zakładać skórkę, jak I tak nie poleci, bo nie leciała?

Ja: Nie leciała, bo nie miała skórki. Jak będzie skórka, to poleci.

Ja: Trzeba się przekonać. Warto.

K: A pewnie, że warto. Tylko, że nie wiadomo. Bo jakby było wiadomo, to przecież S. nie nosiłby

wody z tak daleka.

Ja: Przecież on myślał, że nie poleci, więc skórki nie zakładał.

Z: Nie wiedział, czy poleci jak założy skórkę, dlatego jej nie zakładał.

Ja: No to dlaczego nie zakładał, żeby się przekonać?

K: Bo nie wiedział, czy poleci.

Ja: Może nie zdawał sobie sprawy, że to chodzi o zwykłą skórkę na tłoku?

Z: E, dobrze o tym wiedział. Przecież nieraz tak sobie tu siadaliśmy wszyscy koło tej pompy i gadaliśmy: poleci woda czy nie poleci jak się skórkę założy.

Ja: I długo to tak trwało?

K: Ano, przez siedem lat, jak on tu mieszkał.

Ja: I ani razu nie spróbowaliście?

Z: Myśleliśmy, żeby spróbować. Ale nie wiadomo było, czy poleci woda.

Ja: Teraz też nie wiadomo.

K: A właśnie. Nie wiadomo, czy poleci.

Z: Nie leciała, to i nie poleci.

Ja: Kiedyś leciała, to i poleci.

K: Nie wiadomo. Może i nie poleci.

Z: To jest tak: S myślał, że nie poleci, ale nie było wiadomo. Więc siadaliśmy i gadaliśmy o tej pompie. Tak jak teraz.

Ja: A może poleci woda?

K: Może poleci.

Z: Nie wiadomo.

Przyjemnie tak posiedzieć na trawie przed domem i rozmawiać o pompie.

ZBIGNIEW NIENACKI

Panowie:

KKuliński Józef 1908 -1985 mieszkaniec Jerzwaldu, bezpośredni sąsiad pisarza

ZZelik Józef 1907 -1984, mieszkaniec Jerzwałdu, mieszkał trzy domy przed pisarzem

S – Pan Szałajski, od niego kupił Nienacki ten dom.

Ten post ma 4 komentarzy

  1. Kustosz

    Ciekaw jestem czy to prawdziwy dziennik, opisujący szczerze to co się wtedy działo i co stanowiło przedmiot przemyśleń pisarza, czy też stworzony po czasie tekst stylizowany na dziennik pełen półprawd i konfabulacji? No bo to co napisał o P. to byłaby już szczerość do bólu, kończąca chyba znajomość. Masz hipotezę Mirku kim jest P.?

    No i gdzie są te rzeźby, które wystrugał Nienacki? W Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie?

  2. Mirek Mastalerz

    Według mnie tym Panem P. może być tylko Gerard Puciato – fotografik, który przyjechał do Jerzwałdu z Nienackim w roku 1967. Zrobił wtedy kilka zdjęć, które są znane i są datowane na 1967 rok.
    cytuje z Dzienników:
    „5 czerwca 1967 r.
    Wczoraj nareszcie objąłem swoje gospodarstwo. Przyjechałem do J. w towarzystwie P. Dawni gospodarze już się wynieśli, oczekiwał nas tylko ich najmłodszy syn. Wręczył mi klucze od domu, a potem wsiadł na rower i odjechał do swego nowego mieszkania pod Morągiem.”

    Gerard Puciato (ur.1915 – zm.1989), redaktor „Dziennika Łódzkiego” w latach 50 -tych XX w., sprawozdawca wychodzącego w Łodzi pisma „Russkij Gołos” fotograf prasowy; pochowany na cmentarzu rzymskokatolickim w Łodzi, ul. Zgierska 141, kwatera N13, rząd 2, grób 13.
    źródło:
    Ireneusz Kampinowski – „Szlakiem pamięci” str. 24. wyd. Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, Łódź 2020 rok.

  3. Kustosz

    Dzięki! To musi być on! Ciekawe jak potoczyły się ich wzajemne relacje po publikacji tych Dzienników, bo przeczytać coś takiego o sobie to jak publicznie dostać w morde.

  4. Mirek Mastalerz

    Gerard Puciato opublikował w piśmie „Przemiany”, nr 8, 1977 r. str. 24 artykuł pt. ”Milioner – Zbigniew Nienacki”, w którym nie czuje się żadnej urazy ze strony Pana Gerarda.do Nienackiego. Może czas uleczył rany.

Dodaj komentarz