Artykuł zamieszczony w POMEZANIAE nr 224 z maja 2010 roku.
Janusz Sokołowski wydawał biuletyn Społeczno – Kulturalny Pomezaniae w Jerzwałdzie w latach 1991- 2012. Są one obecnie (szczególnie te z pierwszych 15 lat) skarbnicą wiedzy o Jerzwałdzie i ludziach tu zamieszkujących.
Mam nadzieję, że Kazimierz Skrodzki, będący w posiadaniu wszystkich jego numerów udostępni je wkrótce online.
Dla tych którzy wolą czytać artykuły w edytorze tekstu niż ze skanu cytuję go w całości, bez zdjęć.
„Nie jestem pisarzem!
W czasie nauki w szkole język polski zawsze był moim utrapieniem. Po prostu zawsze zdawałem z najniższą możliwą oceną. Można to sprawdzić na dowolnym moim świadectwie. Nienawidziłem czytania lektur szkolnych i dylematy, co oznacza „rozdarta sosna” w którejś książek były dla mnie nie do pojęcia. Wolałem pójść na trening, bo od 1966 roku, kiedy z Kielc przeprowadziliśmy się do Warszawy trenowałem przez 4 lata lekkoatletykę w K.S. „Warszawianka”. Później przez 1 rok (w czasie studiów) spróbowałem rugby na warszawskiej „Skrze”. W szkole byłem za to doskonały z matematyki, bardzo dobry z biologii, chemii i fizyki, średni z angielskiego. Postawiłem zdać na leśnictwo na SGGW by zgłębić problem „rozdartej sosny”. Skończyłem w terminie i rozpocząłem pracę w 1973 w Nadleśnictwie Jedwabno. Wtedy zaczął się najdziwniejszy okres w moim życiu. Ponieważ podgrywałem trochę na gitarze, a przy budynku Nadleśnictwa była otwierana sala, na której mogły się odbywać zabawy nadleśniczy Józef Kaczor pozwolił na zakup sprzętu muzycznego i wzmacniaczy. Powstał zespół „Falko” w składzie Józek Ciak, Janek Krępeć, Zbyszek Szymański i ja.
Po dwóch latach pojechaliśmy na przegląd do Szczytna, gdzie dyrektorem Domu Kultury był Krzysiek Daukszewicz. Tam posłuchał zaśpiewanej przeze mnie poza konkursem „Legendy o Pąśku Walecznym” autorstwa mojego kolegi ze studiów Staszka Pytlińskiego,
wystawionej tylko raz na obozie wojskowym w Kazuniu, ale totalnie przerobionej przeze mnie. Wystawiałem ją i pokazałem sam. Krzysiek tak zdębiał, że zaproponował mi pracę w Domu Kultury od zaraz.
Ponieważ od czasów studiów zacząłem fotografować, zostałem zatrudniony, jako instruktor muzyczny i fotograficzny. Zaczęła się era kabaretu „Gwuść”, który przez trzy lata (1976 1978) zdobył wszystko, co było do zdobycia w kategorii kabaretów amatorskich w Polsce. Od „Złotej szpilki” w Lidzbarskich Biesiadach Humoru w Lidzbarku Warmińskim, po „Złote rogi kozicy” w Zakopanem. Krzysiek w roku 1978 przeniósł się do Warszawy i od tego czasu jest zawodowcem. Również w czerwcu 1978 roku ja zostałem zawodowcem powracając do swojego zawodu leśnika do nadleśnictwa Susz. Przez przypadek zamieszkaliśmy nie w Starym Dzierzgoniu, lecz w Jerzwałdzie (niedaleko rodu Skórków).
Rozpocząłem pracę w leśnictwie Zieleń, gdzie wkrótce zostałem leśniczym. Zacząłem powoli poznawać mieszkańców Jerzwałdu. Postanowiłem równocześnie sam przygotować dla siebie program na Biesiady Humoru i Satyry. Zostałem dopuszczony. Powtórzyłem indywidualnie sukcesy z „Gwuścia” (dwa razy II miejsce i „Złota szpilka” w 1981 roku – stan wojenny). Czemu wówczas nie zostałem zawodowym satyrykiem?
Bo nikt z będących przy zdrowych zmysłach organizatorów koncertów nie chciał się narażać, za puszczanie Sokołowskiego na scenie. Przecież jako jedyny zapłaciłem dopiero co za nie przestrzeganie ustawy o cenzurze, a ja nigdy nie miałem zamiaru czegokolwiek zmieniać w swoich tekstach. Pozostałem leśniczym. Jedynym nagrodzonym i ukaranym na niwie kabaretów amatorskich za słabe teksty. Widać dalej nie rozumiałem problemu „rozdartej sosny”.
Moje teksty są i były słabe wiem o tym doskonale. Próbowałem przesyłając w roku 1985 (lub 1986) te teksty organizatorom krakowskiej „PAKA” (Stowarzyszenie Promocji Sztuki Kabaretowej “PAKA”). Nie dopuścili mnie do konkursu. Kiedy w rozmowie telefonicznej sugerowałem, że nawet „alfabet” na scenie można powiedzieć w sposób „znaczący” – wyśmiali mnie. Ze swojego zdania nigdy się nie wycofali.
Los sprawił, że zostałem zaproszony w końcu do Krakowa. „Piwnica pod baranami” – nobilitacja dla wszystkich występujących. Niestety potwierdziły się oceny organizatorów PAKA. Wielkie dno! Mój występ nie trafił do wysublimowanych gości Piotra Skrzyneckiego, jak i do samego Skrzyneckiego, który w czasie mojego występu najzwyczajniej mi przeszkadzał. Całe szczęście, że nie zostałem „wyklaskany”.
Tego samego dnia miałem jeszcze występ w Nowej Hucie. Występowałem ostatni. Przede mną coś w rodzaju „poezji śpiewanej” – ja to nazywałem „smędzianka”. Już prawie wszyscy posnęli, łącznie z operatorami kamer.
Niewiele w życiu usłyszałem tak gromkich braw po moim występie. Tam siedzieli zwykli ludzie, którzy czekali po tym programie z propozycją noclegu u siebie, ponieważ było już po 12 w nocy.
Wracając do moich jerzwałdzkich opowieści poznaliśmy w końcu pisarza Zbigniewa Nienackiego, później pisarza Aleksandra Minkowskiego. W Jerzwałdzie zacząłem w końcu również czytać, ponieważ pasją i hobby mojej żony są książki. Tyko, że mnie się o wiele bardziej podoba proza Olka, a nie Nienackiego. To Olek Minkowski ma o wiele lepsze pióro, niż miał Nienacki. Jedyną książkę Nienackiego, którą przeczytałem to uważana przez niego za najlepszą „Dagome Judex”. Nie udało mi się przeczytać tej książki od razu „od deski do deski” – a to jest dla mnie najlepszy miernik wartości.
Miał Nienacki żal, że nie dostał za nią nagrody Nobla.
Do tej pory wyrażałem pogląd, że z Nienackiego dałoby się „wyżyć” w „Izbie Pamięci” utrzymywanej w jego domu, a Alicja Janeczek została pokrzywdzona, że tym „kustoszem” nie została. Chyba się myliłem. Owszem, została pokrzywdzona przez Nienackiego, że nie przepisał jej majątku i przez wdowę oficjalną Helenę Nowicką, która sprzedała dom z odpowiednim „zabezpieczeniem” i wyrzuciła Alicję Janeczek z domu. Widziałem stojący przed domem samochód policyjny i Alicję stojącą tak, jak stała.
Okazało się, że nie była tutaj zameldowana! Prosta sprawa, jak drut. – Skoro jest pani zameldowana w Iławie, to, co pani tu robi? Spytał miejscowy policjant znający przecież Alę od lat. Wracając do poglądu, że z Nienackiego da się „wyżyć”? Przecież Bogdan Ćwirko-Godycki chciał z tego „wyżyć”! Nigdy nie bronił wstępu do budynku. Jednak w rzeczywistości miał tam zaledwie po kilkanaście osób, a w niektórych latach kilkudziesięciu chętnych. Bogdan sprzyja i wspiera od samego początku odbywające się, co roku zaloty Nienackofanów. W końcu sprzedał wszystkie dobra do muzeum w Olsztynie i czeka na wypłatę. Olśnienie przyszło dopiero wtedy, kiedy mój nieudolny język polski, którym posługuję pisząc artykuły w POMEZANIAE został wyśmiany na rodzimym jerzwałdzkim portalu.
Z Nienackiego nie da się „wyżyć”, ponieważ z dobrego pisarza młodzieżowego (lektura obowiązkowa – do 2007 roku Zbigniew Nienacki – „Pan Samochodziki Templariusze”) stał się głośnym porno autorem. Czy wyobrażacie, że po jego pokojach będziecie oprowadzać wycieczkę szkolną, a znajdzie któreś z dzieci, które przeczytało książkę Nienackiego, ale nie z tej półki? Bo tatuś lub mamusia kochali całą twórczość i zada kustoszowi idiotyczne pytanie?
Poza tym Nienacki sam nie lubił wpuszczać do siebie. Kiedy moja szwagierka ze Szczytna Barbara Napiórkowska, polonistka poprosiła wiele lat temu o spotkanie z jej klasą Nienacki zgodził się, pod jednym warunkiem. Spotkanie z Nienackim odbyło się u nas.
Nienacki wyznawał zasadę: – Niezależnie – dobrze, czy źle, żeby tylko o mnie pisali. Dowiedziałem się tego od niego, kiedy doniosłem mu, że Daniel Passent źle o jego książkach pisze w „Polityce”.
– Panie Januszu, im gorzej o mnie pisze, tym więcej mam czytelników! Tym razem będzie to ostatni artykuł na jego temat.
Ja zaś sam przygotowując tekst o śmierci naszego przyjaciela Holendra Jana van Unik, dotarłem fotografii, na której widać również Jana Józefa Lipskiego przywódcę Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) w roku 1981, oraz tekst, który się ukazał po jego śmierci w POMEZANIAE.
Nie jestem pisarzem. Gdybym nim był zawodowo umarłbym z głodu. Jestem tylko kronikarzem opisującym fakty.
Janusz Sokołowski „
A poniżej skany z biuletynu
A tutaj cały numer 224 Pomezaniae z kwietnia 2010 roku: